Święta Mamusia...
Dla całej rodziny Wójcików bardzo ważna pozostawała Mamusia, jak ją nazywały dzieci. Szczególnie związany z Mamusią był Brat. Innocenty, który często wypoczywał w domu z Mamusią i pokazywał się tam ze względu na nią.
Lata ciężkiej pracy, trudnego życia, zwłaszcza po śmierci męża i ojca licznej rodziny, osłabiały kobietę, która od najmłodszych lat nie oszczędzała swego zdrowia dla dobra innych. Zawsze przewidująca, zadbana i zatroskana o dzieci, ich wychowanie, wykształcenie i przyszłość, teraz była już wolna od tych obowiązków, ale lat przybywało. Brat Innocenty bardzo dokładnie opisuje ze wszystkimi szczegółami ostatnie spotkanie z nią, które dla niego było jakimś świętym przeżyciem.
W 1969 r. przed świętami wielkanocnymi bardzo chorowała, ale nie pozwoliła, by mnie z Niepokalanowa wzywano. Mówiła: "Przecież ja jeszcze nie umrę". A przedtem, gdy ją kiedyś odwiedziłem, to bardzo prosiła, by odwiedzić ją przed śmiercią, gdy będzie się czuła źle, żeby koniecznie przyjechać. Obiecałem jej to. W czerwcu tego roku wybrałem się, by odwiedzić Mamusię, bo spodziewałem się, że w tych latach może szybko zgasnąć. Przyjechałem drugiego czerwca pod wieczór. [...] W tym czasie chorował też Stach, więc tak na zmianę przebywałem u Mamusi i u Stacha. Gdy 4 VI wracałem z kościoła, Mamusia już "zdrowa" czekała na mnie. Mamusia cieszyła się bardzo z mojego przyjazdu. Przyjechał też Franek z Wrocławia [...]. Na drugi dzień było święto Bożego Ciała, więc przyszedłem do niej dopiero po południu i pozostałem do wieczora. Ona już nie mogła brać udziału w nabożeństwie, nie miała tyle sił.
W piątek, 13 czerwca, przypadła uroczystość Najśw. Serca Jezusowego i odpust w parafii. Ks. proboszcz S. Górzyński prosił, by nigdzie nie wyjeżdżać, ale być na odpuście. Tak też zrobiłem. Po rannej Mszy św., przed sumą poszedłem do Józka, a następnie do Marysi i tu spotkaliśmy się z Frankiem, który szedł z Płużek i on mi powiedział: Dziś rano Stach miał silny atak serca. Wezwaliśmy lekarza. Pomógł mu tak, że teraz już czuje się dobrze. Mamusia przyszła do niego i są oboje w domu. Do kościoła nie może przyjść, bo jest za słaba. Byłem więc spokojny.
[...] Dopiero po Nieszporach wybrałem się w drogę do Mamusi i Stacha. Wstąpiłem na chwilkę do Józka i do Marysi. [...] Gdy byłem już blisko domu, może około 50 metrów, wybiegła kobieta M. Bochniakowa na ulicę i woła: "Prędko, bo Mamusia umiera!". Przyspieszyłem kroku. Wchodzę do domu i widzę Mamusię na łóżku, bez ruchu, prawie nieprzytomną. [...] Zaczęli się zbierać ludzie i wnet była cała rodzina. Mamusia wciąż była nieprzytomna. Wziąłem książeczkę do nabożeństwa i zacząłem głośno czytać Litanię Loretańską. Stopniowo Mamusia jakby odzyskiwała słuch i mowę. Zaczęła z trudem, po cichu odpowiadać: "módl się za nami". To nas pocieszyło. Za chwilę już był ks. Wikary. Wyszliśmy z mieszkania i śpiewaliśmy pieśni. Mamusia poznała księdza i odpowiadała na jego pytania. Po spowiedzi i rozgrzeszeniu przyjęła małą odrobinkę Hostii i połknęła z wodą.
Weszliśmy do mieszkania. Ksiądz odmawiał jeszcze modlitwy i odnowienie obietnic Chrztu świętego. Na pytania Mamusia odpowiadała, choć nie bardzo wyraźnie, ale mocno. Długo modliliśmy się głośno i ona poruszała wargami, chociaż słów jej nie było słychać. [...]
Ciężko było patrzeć na Mamusię, gdy nie mogliśmy jej nic pomóc. To jedno było ulgą, że nie odczuwała bólu. Prawa strona ciała była sparaliżowana.
[...] Gdy lekarz zbadał Mamusię, dał jej zastrzyk witaminy C i pastylki nasenne. Beznadziejnie wzruszył ramionami mówiąc, że tu się już nic nie da zrobić. Do szpitala szkoda wieźć, bo w drodze nam umrze. Mamusia nie mogła przyjąć ani kropli wody, ani tego lekarstwa. Zwilżaliśmy jej ciągle wargi i język kompotem. Gdy choć kropla poszła dalej, męczyła się i dusiła tak, że trzeba było podobnych prób zaniechać. Groziła jej śmierć z głodu.
Widziała i słyszała wszystko, ale nie mogła mówić. Gdy się cała rodzina zebrała, patrzyła na nas spokojnie. Na pytanie czy poznaje, kto przyszedł, odpowiadała: poznaję.
[...] Gdy byłem z Mamusią sam, odmawiałem głośno Różaniec, a ona poruszała wargami, modliła się prawie stale. Czytałem głośno Ewangelię, aby mogła słyszeć. [...] W tym czasie byłem z Jankiem na podwórku. Weszliśmy do izby, bo on miał też iść w pole, a ja pozostać.
Zbliżyliśmy się do łóżka i patrzyli bezradnie, jak ona usycha bez kropli wody i pokarmu. Gdyśmy tak patrzyli przez chwilę zauważyłem, że wyraz oczu się zmienia. Janek zawołał żonę i córkę, które były jeszcze w kuchni letniej, podał gromnicę. Modliliśmy się głośno: Zdrowaś Maryjo i różne akty, co serce dyktowało. Prawą ręką trzymałem poduszkę, na której spoczywała jej głowa, a lewą gromnicę w jej lewej ręce. Leżała spokojnie, patrzyła się na nas, ale oczy jej coraz bardziej gasły, a oddech stawał się coraz rzadszy. Wreszcie wszystko ustało. Modliliśmy się jeszcze przez pewien czas przy łóżku i zamknęliśmy jej oczy, które już nie patrzyły.
Tak zasnęła na zawsze nasza kochana Mamusia, mając 81 lat życia. Było to w poniedziałek 16 czerwca 1969 r. o godz. 16:15 w domu u Janków, gdzie przeważnie mieszkała.
[...] Dnia 19 VI cała rodzina zebrała się na pogrzeb. Przybyli też krewni, znajomi i sąsiedzi. Z Niepokalanowa przyjechał br. Ferdynand Kasz, jeszcze wczoraj wieczorem, a dziś rano o. gwardian Jerzy Domański. Po godzinie ósmej przybyliśmy z księżmi na Płużki. Po modlitwach i fotografii nastąpiło wyprowadzenie zwłok. Pogrzeb prowadził i Mszę św. z kazaniem odprawił O. Gwardian. [...].
Mamusię złożono w tym samym grobie, co 40 lat temu Tatusia. Wiele kwiatów i wieńców złożono na trumnie.
Brat Innocenty miał świadomość, że również w Niepokalanowie bracia modlą się w intencji jego Mamusi. "Zaraz po otrzymaniu wiadomości o śmierci naszej Mamusi modlili się wszyscy w Niepokalanowie i odprawiono Mszę świętą za jej duszę. Cała nasza rodzina żywo pamięta o Mamusi w codziennej modlitwie i podczas Mszy św."
Dla Br. Innocentego Mamusia i Tatuś byli darami od Pana Boga i takimi pozostaną:"" Dziękujemy Panu Bogu i Matce Najświętszej, że otrzymaliśmy dobrych rodziców".
Kto dobrze znał Brata, ten z łatwością może powiedzieć, ile w nim było nauki Mamusi, która przykładnym życiem i wiarą dobrze przygotowała go, jak i inne swoje dzieci, do pięknego, dobrego życia. "Wiele się oni natrudzili, wymodlili, by nam dać dobre wychowanie, dobry przykład, by przekazać nam żywą wiarę i głęboką pobożność". Dlatego też odczytanie przez niego macierzyńskiej miłości u Ojca Kolbego ma swoje głębokie i trafne uzasadnienie. Wydaje się słuszne zauważenie, że te trzy osoby, których bliskość wciąż odczuwał, bardzo wpłynęły na całe życie Brata. "Teraz, gdy już są w wieczności, zapewne nie mniej będą nam pomagać, abyśmy wytrwali w miłości Bożej i po tym życiu osiągnęli wiekuiste pełne szczęście w domu Ojca naszego, przy Sercu naszej Niepokalanej Matki, wraz z naszymi Rodzicami".
Jednak doświadczenie smutku rodzinnego trwało dalej. "Wkrótce po odejściu Mamusi wezwany został do domu wieczności nasz najstarszy brat Stanisław. Był on przystojny, dobrze zbudowany i mocny. Jako najstarszy w rodzinie, pewnie najwięcej się napracował, zwłaszcza w młodości. Po skończeniu szkoły podstawowej pomagał w domu. Później nauczył się szewstwa i ciesielki z Tatusiem. W lecie pracował na budowie, a w zimie robił buty. Służbę wojskową odbył w Pińczowie i po szkole został kapralem. Ożenił się z Leokadią Marcówną w Buszkowie. [...] W Krakowie, po spowiedzi i Komunii Świętej zmarł 23 lipca 1969 r. Ciało sprowadzono do domu i pochowany został na cmentarzu parafialnym w Słaboszowie dnia 25 lipca. Cała rodzina, krewni i bardzo dużo ludzi wzięło udział w pogrzebie. Dzieci jego jak i bracia z siostrą pamiętają o modlitwie za jego duszę".
Br. Innocenty kończy swoją opowieść o tych wydarzeniach ciekawym stwierdzeniem: "Już troje z nas jest w wieczności". Nie odczuwa więc rozłąki, ale jeszcze większą i ściślejszą jedność całej rodziny Wójcików...